Ciemny płaszcz październikowej nocy okrył firmament nieba. Światło w drewnianej karczmie dawały jedynie świece, a ciepło - ognisko w kominku i ludzkie oddechy.
Wilhelm Orański zsiadł z wierzchowca, oddał lejce stajennemu, który miał napoić i nakarmić konia, a następnie ruszył w kierunku drzwi. Ciężkie, obite żelazem skrzydło, poprzez skrzypnięcie w starych zawiasach oznajmiło pozostałym, iż nadszedł kolejny gość. Światło świecy odbiło się od złotego łańcucha z orańskim lwem, uzbrojonym w rubiny, z którym jegomość nigdy się nie rozstawał. Zdjął skórzane, czarne rękawiczki i włożył do jednej z kieszeni błękitnego żupana, gdzieniegdzie podbitego lamparcią skórą i wykończonego futrem.
Orański podszedł do kominka i ogrzał ręce, a następnie zasiadł na jednej z licznych drewnianych ław, oparł łokcie o stół i poprosił dwójniaka, jedyny miód pitny, który uznawał. Wyjrzał przez okno, objął wzrokiem gwiazdy, a następnie rozejrzał się po zebranych gościach, w oczekiwaniu na swego towarzysza.